Thursday, February 1, 2007

czawarta nad ranem

Czwarta nad ranem

Godzina z nocy na dzień.

Godzina z boku na bok.

Godzina dla trzydziestoletnich.



Godzina uprzątnięta pod kogutów pianie.

Godzina, kiedy ziemia zapiera się nas.

Godzina, kiedy wieje od wygasłych gwiazd.

Godzina a-czy-po-nas-nic-nie-pozostanie.



Godzina pusta.

Godzina czcza.

Dno wszystkich innych godzin.



Nikomu nie jest dobrze o czwartej nad ranem.

Jeśli mrówkom jest dobrze o czwartej nad ranem

-- pogratulujmy mrówkom. I niech przyjdzie piąta,

o ile mamy dalej żyć.




 

clochard

Clochard

W Paryżu, w dzień poranny aż do zmierzchu,

w Paryżu jak

w Paryżu który

(o święta naiwności opisu, wspomóż mnie!)

w ogrodzie koło kamiennej aktedry

(nie zbudowano jej, o nie,

zagrano ją na lutni)

zasnął w sarkofagowej pozie

clochard, mnich świecki, wyrzeczeniec.



Jeżeli nawet miał coś - to utracił,

a utraciwszy, nie pragnie odzyskać.

Należy mu się jeszcze żołd za podbój Galii -

przebolał, już nie stoi o to.

Nie zapłacono mu w piętnastym wieku

za pozowanie na lewego łotra -

zapomniał, przestał czekać już.



Zarabia na czerwone wino

strzyżeniem okolicznych psów.

Śpi z miną wynalazcy snów

do słońca wyroiwszy brodę.



Odkamieniają sę szare chimery

(fruwały, niżły, małpierze i ćmięta,

grzaby, znienacki, głowy samonogie,

wieloractwo, gotyckie allegro vivace)



i przyglądają mu się z ciekawością,

jakiej nie mają dla nikogo z nas,

roztropny Piotrze,

czynny Michale,

zaradna Ewo,

Barbaro, Klaro.




 

cień

Cień

Mój cień jak błazen za królową.

Kiedy królowa z krzesła wstanie,

błazen nastroszy się na ścianie

i stuknie w sufit głupią głową.



Co może na swój sposób boli

w dwuwymiarowym świacie. Może

błaznowi źle na moim dworze

i wolałby się w innej roli.



Królowa z okna się wychyli,

a błazen z okna skoczy w dół,

to wszystko, na co nie mam sił

- koronę, berło, płaszcz królewski.



Będę, ach, lekka w ruchu ranion,

ach, lekka w odwróceniu głowy,

królu, przy naszym pożegnaniu,

królu, na stacji kolejowej.



Królu, to błazen o tej porze,

królu, położy się na torze,

 

chwila w troi

Chwila w Troi

Małe dziewczynki

chude i bez wiary,

że piegi znikną z policzków,



nie zwracające niczyjej uwagi,

chodzące po powiekach świata,



podobne do tatusia albo do mamusi

szczerze tym przerażone,



znad talerza

znad książki

sprzed lustra

porywane bywają do Troi.



W wielkich szatniach okamngnienia

przeobrażają się wpiękne Heleny.



Wstępują po królewskich schodach

w szumie podziwu i długiego trenu.



Czują się lekkie. Wiedzą, że

piękność to wypoczynek,

że mowa sensu ust nabiera,

a gesty rzeźbią się same

w odniechceniu natchnionym.



Twarzyczki ich,

warte odprawy posłów,

dumnie sterczą na szyjach

godnych oblężenia.



Bruneci z filmów,

bracia koleżanek,

nauczyciel rysunków,

ach, polegną wszyscy.



Małe dziewczynki

z wieży uśmiechu

patrzą na katastrofę.



Małe dziewczynki

ręce załamują

w upajającym obrzędzie obłudy.



Małe dziewczynki

na tle spustoszenia

w diademie płonącego miasta

z kolczykami lamentu powszechnego w uszach.



Blade i bez jednej łzy.

Syte widoku. Tryumfalne.

Zasmucone tym tylko,

że trzeba powrócić.



Małe dziewczynki

powracające.








 

cebula

Cebula

Co innego cebula.

Ona nie ma wnętrzności.

Jest sobą na wskroś cebulą,

do stopnia cebuliczności.

Cebulasta na zewnątrz,

cebulowa do rdzenia,

mogłaby wejrzeć w siebie

cebula bez przerażenia.



W nas obczyzna i dzikość

ledwie skórą przykryta,

inferno w nas interny,

anatomia gwałtowna,

a w cebuli cebula,

nie pokrętne jelita.

Ona wielekroć naga,

do głębi itympodobna.



Byt niesprzeczny cebula,

udany cebula twor.

W jednej po prostu druga,

w większej mniejsza zawarta,

a w następnej kolejna,

czyli trzecia i czwarta.

Dośrodkowa fuga.

Echo złożone w chór.



Cebula, to ja rozumiem:

najnadobniejszy brzuch świata.

Sam sie aureolami

na własną chwałę oplata.

W nas - tłuszcze, nerwy, żyły,

śluzy i sekretności.

I jest nam odmówiony

idiotyzm doskonałości.






 

buffo

 Buffo

Najpierw minie nasza miłość

Potem sto i dwieście lat

Potem znów będziemy razem

Komediantka i komediant

Ulubieńcy publiczności

Odegrają nas w teatrze

Mała farsa z kupletami

Trochę tańca, dużo śmiechu

Trafny rys obyczajowy

I oklaski

Będę śmieszny nieodparcie

Na tej scenie z tą zazdrością

Będę śmieszny nieodparcie

W tym krawacie

Moja głowa zawrócona

Moje serce i korona

Głupie serce pękające

I korona spadająca

Będziemy się spotykali

Rozstawali, śmiech na sali

Siedem rzek i siedem gór

Między sobą obmyślali

I jakby nam było mało

Rzeczywistych klęsk i cierpień

Dobijemy się słowami

Dobijemy się słowami

I się potem pokłonimy

I to będzie farsy kres

Spektatorzy pójdą spać

Ubawiwszy się do łez

Oni będą ślicznie żyli

Oni miłość obłaskawią

Oni będą ślicznie żyli

Tygrys będzie jadł z ich ręki

A my wiecznie jacyś tacy

A my w czapkach z dzwoneczkami

W ich dzwonienie barbarzyńsko

Zasłuchani




ballada

Ballada

To ballada o zabitej,

która nagle z krzesła wstała.



Ułożona w dobrej wierze,

napisana na papierze.



Przy nie zasłoniętym oknie,

w świetle lampy rzecz się miała.



Każdy, kto chciał, widzieć mógł.



Kiedy się zzamknęły drzwi

i zabójca zbiegł ze schodów,

ona wstała tak jak zywi

nagłą ciszą obudzeni.



Ona wstała, rusza głową

i twardymi jak z pierścionka

oczami patrzy po kątach.



Nie unosi się w powietrzu,

ale po zwykłej podłodze,

po skrzypiących deskach stąpa.



Wszystkie po zabójcy ślady

pali w piecu. Aż do szczętu

fotografii, do imentu

sznurowadła z dna szuflady.



Ona nie jset uduszona.

Ona nie jest zastrzelona.

Niewidoczną śmierć poniosła.



Może dawać znaki życia,

płakać z różnych drobnych przyczyn,

nawet krzyczeć z przerażenia

na widok myszy

Tak wiele

jest słabości i śmieszności

nietrudnych do podrobienia.



Ona wstała, jak się wstaje.



Ona chodzi, jak się chodzi.



Nawet śpiewa czesząc włosy,

które rosną.




 

Allegro ma non troppo

 Allegro ma non troppo

Jesteś piękne - mówią życiu -
bujniej już nie można było,
bardziej żabio i słowiczo,
bardziej mrówczo i nasiennie.

Staram się mu przypodobać,
przypochlebić, patrzeć w oczy.
ZAwsze pierwsza mu się kłaniam
z pokornym wyrazem twarzy.

Zabiegam mu drogę z lewej,
zabiegam mu drogę z prawej,
i unoszę się w zachwycie,
i upadam od podziwu.

Jaki polny jest ten konik,
jaka leśna ta jagoda -
nigdy bym nie uwierzyła,
gdybym się nie urodziła!

Nie znajduję - mówię zżyciu -
z czym mogłabym cię porównać.
Nikt nie zrobił drugiej szyszki
ani lepszej ani gorszej.

Chwalę hojność, pomysłowość,
zamaszystość i dokładność,
i co jeszcze - i co dalej -
czarodziejstwo, czarnoksięsstwo.

Byle tylko nie urazić,
nie rozgniewać, nie rozpętać.
Od dobrych stu tysiącleci
nadskakuję uśmiechnięta.

Szarpię życie za brzeg listka:
przystanęło? dosłyszało?
Czy na chwilę, choć raz jeden,
dokąd idzie - zapomniało?


album

Album

Nikt w rodzinie nie umarł z miłości.

Co tam było, to było, ale nie dla mitu.

Romeowie gruźlicy? Julie dyfterytu?

Niektórzy wręcz dożyli zgrzybiałej starości.

Żadnej ofiary braku odpowiedzi

na list pokropiony łzami!

Zawsze w koncu zjawiali się sąsiedzi

z różami i binoklami.

Żadnego zaduszenia się w stylowej szafie,

kiedy to raptem wraca mąż kochanki!

Nikomu te sznurówki, mantylki, falbanki

nie przeszkodziły wejść na fotografię.

I nigdy w duszy piekielnego Boscha!

I nigdy z pistoletem do ogrodu!

(Konali z kulą w czaszce, ale z innego powodu

i na polowych noszach.)

Nawet ta, z ekstatycznym kokiem

i oczami podkutymi jak po balu,

odplynęła wielkim krwotokiem

nie do ciebie, danserze, i nie z żalu.

Może ktoś, dawniej, przed dagerotypem -

ale z tych, co w albumie, nikt, o ile wiem.

Rozśmieszały się smutki, leciał dzień za dniem,

a oni, pocieszeni, znikali na grypę.




 

wstęp


Witam na moim blogu poświęconym wierszom jednej
z najwybitniejszych poetów polskich-

Wisławie Szymborskiej